Pokój, zdrowy rozsądek i rachunek ekonomiczny.

Fakt, że aż 23 proc. ankietowanych przez CBOS polskich respondentów opowiada się za opcją „Pokój nawet za cenę ustępstw terytorialnych Ukrainy” dowodzi, że totalitarna w formie i agresywna w treści propaganda wszystkich głównych mediów i sił politycznych nie jest jednak tak skuteczna, jak sama sobie i innym wmawia. To szczególnie ważne w sytuacji, gdy w polskim internecie wciąż pokutują wizje „walki aż do (nieuchronnego!) zwycięstwa”, a może i wspólnych z Kijowem rozbiorów Rosji.

 

Nie dowiemy się prawdy?

 

Jasne, w te niebezpieczne bajki nadal wierzy znacząca większość (60 proc.), jednak wystarczy dzień przeskakiwania z TVP na TVN, z „Gazety Wyborczej” na „Gazetę Polską” by rozumieć, że inaczej być nie może. Zapewne odsetek ten będzie w dalszym ciągu się zmniejszać wraz z rozwojem sytuacji wojennej, choć równocześnie można też być zupełnie pewnym, że po pierwsze informacje o kolejnych porażkach ukraińskich będą nadal cenzurowane, a po drugie nawet ostateczna przegrana kijowskich władz w tej niepotrzebnej wojnie i tak zostanie przedstawiona jako ich strategiczne zwycięstwo. Po prostu – dowolny wynik wojny, jakiekolwiek warunki zawieszenia broni czy boku zwyczajnie muszą zostać na gruncie III RP przedstawione jako bezprzykładna klęska rosyjska. Inaczej być nie może i już!

 

Prawdziwa odwaga

 

Stąd też znacznie ciekawsza i potencjalnie rozwojowa jest grupa owych 23 proc., którzy już dziś jakoś nie wierzą w hasło „wojny do zwycięstwa i zwycięstwa bez względu na cenę”. Oczywiście też niemal na pewno nikim w tym przypadku nie kieruje bynajmniej życzenie zwycięstwa stronie rosyjskiej. Przeciwnie. Opowiedzenie się dziś za pokojem jest właśnie rozsądnym pragnieniem zaprzestania przemocy, a nie jakichś konkretnych politycznych rozstrzygnięć. Tylko tyle i aż tyle i to naprawdę bardzo dużo w sytuacji, gdy od miesięcy samo wspomnienie o pokoju czy choćby poważnych negocjacjach nad przerwaniem walk – jest okrzykiwane zdradą, onucarstwem i chodzeniem na pasku Kremla.

 

Ta wojna potrwa

 

Może też zakładać, że deklarujący poparcie dla pokoju to także część tych, którzy w tym samym badaniu wyrazili przekonanie, że „przyjmowanie przez Polskę uchodźców z Ukrainy nie będzie dla niej w dłuższej perspektywie korzystne gospodarczo”. I znowu, nie jest to przecież bezpośredni sprzeciw wobec 4-milionowej już ukraińskiej imigracji do naszego kraju. Podejmowanie ich za słuszne nadal uważa 84 proc. respondentów. Dalej więc współczujemy, nieodmiennie chcemy pomóc. Ale już 56 proc. wie, że nie damy rady i nie powinniśmy ich utrzymywać „przez cały okres trwania wojny”. A więc do świadomości polskiej dotarło wreszcie, że ta wojna potrwa, a jej koszt robi się coraz uciążliwszy dla codziennego życia Polaków.

 

Ukraina w UE konkurencją dla Polski

 

Zapewne więc chęcią podzielenia się kosztami można tłumaczyć aż 88 proc. poparcie dla członkostwa Ukrainy w Unii Europejskiej, która widać wciąż Polakom kojarzy się z dobrą ciocią z darami, ale bardziej jeszcze z bogatym wujkiem, który może przecież do siebie zaprosić biednych Ukraińców i z pewnością finansować ich hojniej niż może sobie na to pozwolić ubogi polski kuzyn na dorobku. Cóż, wiele w tym jest polskiej naiwności i słabej orientacji tak w unijnych relacjach społeczno-gospodarczych, jak i nawet z pozycji w nich państwa polskiego.

 

Ukraina w UE to bowiem rozwiązanie skrajnie niekorzystne przede wszystkim właśnie… dla Polski. Gdyby bowiem do takiej hipotetycznej akcesji doszło – skończyłyby się np. wykręty, że magazynowane w Polsce ukraińskie zboże przeznaczone jest do dalszego eksportu, a nie dla przejęcia naszego krajowego rynku i wyeliminowania polskich producentów. Podobnie rzecz by się miała z innymi ukraińskimi produktami rolnymi, które zajęłyby miejsce polskich. I nie, nie łudźmy się, że przynajmniej byłoby taniej i spadłyby ceny żywności w sklepach – bo na zalaniu Europy ukraińskim zbożem czy olejem zyskaliby jak zwykle wyłącznie zagraniczni pośrednicy, a nie ukraiński rolnik czy polski konsument. Podobnie napływ taniej ukraińskiej siły roboczej na Zachód zapewne nie odciążyłby Polski z dobrowolnie przyjętego obowiązku utrzymywania imigrantów, bo kto wolał się przesiedlić bliżej dawnego domu – to już zrobił i pewnie dalej już się wybierać nie będzie. Za to Polacy pracujący w krajach zachodniej Europy zderzyliby się z konkurencją kolejnych fal przybyszów zarobkowych z Ukrainy. Tymczasem pieniądze przysyłane do kraju, wydawane tu, a nawet inwestowane przez naszych gastarbajterów przez ostatnie kilkanaście lat w istotny sposób uzupełniały luki dochodowe polskich gospodarstw. Z Ukrainą w UE – te pieniądze popłynęłyby do Kijowa. I nie tylko one, bo podobnie unijne środki inwestycyjne skupiłyby się na nowym najbiedniejszym kraju członkowskim tak, by zapewnić z niego jak największą stopę zwrotu zachodnim inwestorom, doradcom i finansistom. Zamiast więc podzielić się z zachodnią Europą kosztami – zwiększylibyśmy tylko presję konkurencyjną na polską gospodarkę, tracąc nawet te nieliczne profity jakoś tam z trudem wyciągane z naszego własnego trwania w Unii.

 

Chcemy zatem pomagać, choć nie bardzo już wiemy jak i jak długo. Rozumiemy też, że tak jak jest ni my, ni zwłaszcza Ukraińcy długo nie wytrzymamy. I w rosnącym odsetku zaczynamy pragnąć, by cały ten koszmar jak najszybciej się skończył. Jak na warunki polskie, jak na ogromną presję medialno-polityczną, cenzurę i nieledwie terror wojennego szaleństwa – to naprawdę potencjał do realnej zmiany.

 

Konrad Rękas