No i Rosja znowu wymknęła się z pułapki, wygrywając wojnę... ormiańsko-azerską.

Wojska Azerbejdżanu rozsądnie zatrzymały się, choć były już w stanie wkroczyć do Stepanakertu, zaś Armenia kosztem strat i zniszczeń znalazła się w punkcie, w którym mogła być już półtora roku temu, gdyby nie odrzuciła Planu Ławrowa. To oczywiście pewnie nie koniec sporu, ale ważny krok w stronę uspokojenia jednego z kluczowych frontów w przededniu powrotu Stanów Zjednoczonych już nie tylko do polityki antyrosyjskiej, ale i antytureckiej. Tym bardziej optymistyczne wydaje się, że nawet w tak trudnej sytuacji ani Moskwa, ani Ankara nie dały się sprowokować, oszczędzając siły na odparcie wspólnego wroga.

 

Niepotrzebne emocje kibiców

 

Znacznie mnie zrównoważenie od głównych graczy zachowywali się, jak to często bywa, kibice. Choć konflikt ormiańsko-azerski jest dla Polski co najmniej egzotyczny – na jakiś czas rozgrzał przynajmniej część politycznego internetu w naszym kraju, co oczywiście można by łatwo wyśmiać, gdyby jednak nie stanowiło to okazji do przypomnienia kilku skądinąd znaczących zasad (geo)polityki. Oto na nieszczęście przede wszystkim dla siebie samych, Ormianie podczas tej odsłony konfrontacji przejawiali zachowania kojarzące się ze znaną charakterystyką polskiej szlachty wojującej z Chmielnickim:

 

- jakiś sukcesik? huha, na pal chamów, żadnych układów, bigosować!

 

rany piławieckie, biją nas, biją, za co, układy, tylko układy, kapitulować, natychmiast kapitulować, oddajmy im wszystko!

 

Tak mniej więcej wyglądały także relacje z tej wojny w ormiańskiej propagandzie i jej odbiciu u spontanicznych polskich przyjaciół. O ile jednak czy to emocje, czy celowe granie na nich jest zrozumiałe u Ormian, o tyle wariactwo, jakie opanowało niektórych Polaków jest kolejnym dowodem jak dziecinno-kobiece jest podejście wieku naszych rodaków do geopolityki. "Bo my kochamy Ormian…". A co to do licha ma wspólnego z polityką? To coś jak z "przyjaźnią polsko-węgierską". Przez całe dekady Węgrzy na te wybuchy polskiej miłości patrzyli zawsze, jak patrzyłby każdy na dalekiego sąsiada przy każdej okazji rzucającego się na szyję i zanoszącego okrzykami o szczerości swego uczucia. O miłości do Amerykanów, niczym w latach 20-tych do Francuzów nie ma już nawet co wspominać. Stąd też właśnie biorą się zabawne, acz nużące nieporozumienia, bo tacy geopolitycy w krótkich majtkach przenoszą potem własne mechanizmy obsesyjne na próby dyskusji "...a bo wy kochacie tych..., a ty to nienawidzisz tamtych...". A to są tylko interesy. "Lubić" to można kluski z serem, a nie cały naród, zwłaszcza cudzy. A nawet, gdy się lubi - to i tak nie powinno mieć znaczenia.

 

Ormianizm niczym syjonizm?

 

Ja sam skądinąd dzięki aktywności stalkerklubu ormiańskiego w sieci po raz trzeci w życiu dowiedziałem się, że wyglądam na Turka (pardon, oczywiście "turka"). Ba, co tam wygląda - jestem ewidentnym osmańskim bisurmanem! Pierwszy raz zdarzyło się to przed laty, gdy ABW i BOR odmówiły mi jako jedynemu dziennikarzowi akredytacji na wizytę prezydenta Armenii (co zabawne, jeszcze Sarkisjana) w Lublinie. Po raz drugi otaksował mnie tak perski handlarz w Meszhedzie - a teraz zdobyłem wreszcie ostateczne świadectwo tureckości. Aż zacząłem się zastanawiać czy na pewno Operacja Nemesis chyba już się skończyła – choć całą winą, jaką znajduję w sobie jest to, że nie widzę sprzeczności, ani nawet STYCZNOŚCI między polską, a turecką racją stanu, ergo uważam za idiotyczne czynienie z "powstrzymywania panturkizmu" kwestii choćby tylko interesującej dla Polaków.

 

Żarty żartami jednak, ale to przecież tylko drobny przykład na kopiowanie przez propagandę ormiańską techniki szantażu moralnego, stosowanego dotąd głównie przez syjonistów. By zostać nowym Talat Paszą nie trzeba już bynajmniej wzywać do powtórzenia pogromów Ormian, a jedynie wystarczy wyrazić umiarkowany zastrzeżenie, że może natychmiastowe wypowiedzenie wojny Turcji nie musi być priorytetowym elementem polskiej racji stanu. Mamy więc do czynienia z tą samą strategią, co u syjonistów - nawet nie krytyka, ale cień braku entuzjazmu od razu kwalifikują nierozentuzjazmowanego jako co najmniej zwolennika, a w sumie od razu współwinnego holokaustu. Również analogiczne jest przytłaczanie rozmówców starożytnością narodu ormiańskiego – która przecież naprawdę nie ma już nic do rzeczy i nmogłoby co najwyżej prowadzić do hobbistycznego zainteresowania dziejami Albanii Kaukaskiej, ale już nie rozstrzygania o obecnej przynależność takiego choćby Szuszi. W ogóle zaś uroszczenia takie pochodzą z tej samej kuchni propagandowej, co upór w dowodzeniu, że przodkowie jakichś Chazarów nosili Arkę Przymierza, a każdy współczesny Grek, choćby miał pokolenia słowiańskich, frankijskich, normandzkich, kastylijskich czy... tureckich przodków - na pewno w prostej linii pochodzi od Odyseusza! To język propagandy, nie polityki, choć oczywiście niekiedy dla osiągania celów politycznych użyteczny.

 

Kto naprawdę przegrał?

 

Tym razem jednak żadnych celów nie uzyskała ani Armenia, ani ci, którzy dwa lata temu wpłynęli na zmianę ekipy rządzącej w Erewaniu, rok temu sami próbowali zaatakować Azerbejdżan, a teraz będąc stroną broniącą się jakoś dziwnie mniej uwagi poświęcali ochronie własnej ludności, a więcej próbom umiędzynarodowienia konfliktu. W rezultacie mieliśmy do czynienia w pewnym zakresie z czymś w rodzaju mikropowtórki z wojny iracko-irańskiej w realiach XXI wieku - z Azerami zamiast Persów, idącymi wolno, ale solidnie naprzód wobec mniejszej armii, teoretycznie lepiej wyposażonej. I taktyka ta jak widać się opłaciła, podczas gdy Ormianie zmuszeni byli przyznać, że samą miękką siłą się wojen nie wygrywa. A zatem rację mieli ci, którzy na początku ostrzegali, że premier Paszynian popełnia błąd pewnego znanego pożeracza krawatów z sąsiedniego kraju.

 

Oczywiście też, nawet co do celów podtrzymywania konfliktu po stronie armeńskiej – skazani jesteśmy na domysły. Nie wiemy na pewno co się działo w ormiańskich centrach kierowniczych. Faktem jest, że Nikola Paszynian bardziej chyba chciał dobić konkurencyjny klan stepanakercki (obalony dwa lata temu i tradycyjnie uznawany za autentyczniej pro-rosyjski) niż realnie wygrać z Azerami. I to pozostaje nadal pewną niewiadomą wewnętrzną, w sytuacji porażki tak wojennej, jak i politycznej obecnych władz i jedynie rozwścieczenia wszystkich posiadających bezpośrednie związki z wprost zagrożonym i mocno okrojonym Karabachem.

 

Porażka twórców pułapki, w którą miały jednocześnie wpaść tak Rosja, jak i Turcja jest tym wyraźniejsza, że jeśli ktoś postawi tezę "celem było zrażenie Ormian do Rosjan" - to gra również nie była warta świeczki. O ile bowiem akurat Ormianie zmian sojuszy się nie boją, od pokoleń starając się grać na Zachód, zwłaszcza Francję, to realnie wpływy rosyjskie w Armenii znacznie osłabły po 2018 r. Rosja nie może więc Armenii "tracić" - bo jej nie ma, tak jak nie miała bynajmniej Ukrainy w 2014 r. Jednocześnie zaś nie sposób nie dostrzec, że jeśli obecne porozumienie się ustabilizuje - to choć trochę dynamiczniejsza i zrównoważona jak dotąd  polityka rosyjska może co najmniej odzyskać część zagubionych jakiś czas temu pozycji na Zakaukaziu i zamiast skłócić Moskwę z Ankarą i Baku – tylko umocnić współpracę tych stolic, przy jednoczesnym odtworzeniu związków z Armenią, przy utrzymaniu dobrych relacji z Iranem. A oznacza, jak wspomniano, zabezpieczenie ważnej flanki w sytuacji, gdy znów może dojść do eskalacji na Ukrainie, w Donbasie i rejonie bałtyckim.

 

Tak czy inaczej więcś, nie mając wcale zbyt korzystnej pozycji wyjściowej – tę partię we właściwym sobie, defensywnym stylu wygrał Władymir Putin.

 

Konrad Rękas

Xportal.pl