S...a legislacyjna i jak ją leczyć.

 

- 73 proc. kierowców przekracza dopuszczalną prędkość - stwierdził Instytut Transportu Samochodowego. Oczywiście dalej następują rozważania co zrobić, żeby tych drani (kierowców, nie tych z Instytutu) wyłapać i przykładnie ukarać. Normalny, rozsądny człowiek uznałby, że widać limit prędkości jest zbyt niski. Ale tak jest, niestety, z niemal wszystkim, czego się w Polsce tkną urzędnicy, zawodowi eksperci i – co szczególnie niebezpiecznie – legislatorzy.

 

Armia cudzego zbawienia

 

Polskie prawo o ruchu drogowym to drugi (obok osławionej ustawy o wychowaniu w trzeźwości) negatywny przykład do czego prowadzi przeregulowanie ludzkiego życia. Można to opisywać do znudzenia – ci sami ludzie, którzy nie wyobrażają sobie dnia pracy bez kielicha a do domu z Sejmu na pewno nie jeżdżą 50/90 – karnie i po cichu podnoszą dłoń za każdą, nawet najbardziej nieżyciową głupotą, nieważne czy będzie to dalsze obniżanie limitów prędkości, zabieranie w niekonstytucyjny sposób, decyzją administracyjną i bez prawa odwołania się prawa jazdy, eliminacja papierosów mentolowych, czy nocny zakaz sprzedaży alkoholu. - To hipokryzja! - krzyknie ktoś, nie w tym jednak rzecz, że posłowie czynią bliźnim, co im samym nie miłe i co jakoś przeważnie sami potrafią obejść. Problem polega na tym, że bez uruchamiania wyższych funkcji wątłych, politycznych móżdżków uchwalają ustawy, o których prywatnie wiedzą, że nie mają sensu, ani związku z rzeczywistością. I to jest dopiero dramat – bo jeśli nauczycielka przedszkolna spod Chełma przyłoży się do przyjęcia głupiej ustawy o rybołówstwie, to jest jest po prostu naturalne następstwo kretynizmu znanego jako demokracja przedstawicielska. Jeśli jednak kierowca z 30-letnim stażem bez zmrużenia powieki opowiada się np. za karalnością niezmieniania opon z letnich na zimowe albo opowiada o zbawienności jeżdżenia 30 km bynajmniej nie rowerem – to jest to już jednak przekroczenie akceptowalnych norm absurdu i dwójmyślenia zarazem.

 

Tymczasem przecież wystarczy pomyśleć: jeśli np. ludzie w Polsce nie umieją jeździć - tzn. że coś jest nie tak z systemem kształcenia kierowców, a nie ze np. kary są za łagodne, znaków za mało albo wszystkie zakręty za ostre. Nikt przy zdrowych zmysłach nie twierdzi, że Polacy jeżdżą dobrze - bo jeżdżą źle, przede wszystkim nieuważanie i nieempatycznie. Tyle, że powtarzam - jest to w takim razie wielki błąd procesu kształcenia i egzaminowania kandydatów na kierowców pomimo faktu, że same testy na prawo jazdy należą w Polsce do trudniejszych. A ponadto duża dynamika, a niekiedy wręcz agresja jazdy wynika po prostu z fatalnego stanu wąskich, marnych dróg, bez serwisówek - który taki styl po prostu wymusza. A „finansowane ze środków unijnych”, budowane często bez ładu, za to drogo neo-drogi bynajmniej tego niewesołego stanu rzeczy nie poprawiają – tak jak nie zmieni go radosna tfu-rczość prawodawców.

 

Jeśli zaś ktoś ma stany lękowe – to musi starać się je opanować, podobnie jak kandydat na kierowcę tajniki „jazdy ekologicznej” (czymkolwiek by ona nie była...). W końcu od przeciętnego pieszego czy innego użytkownika dróg mógłby poczuć się zagrożony tak np. przeciętny autor felietonów czytając kto wziął się za komentowanie jego tekstów i co wypisuje – a jednak piszący taki nie pęka, pisze dalej i nawet wychodzi z domu nie czekając, aż z jesiennymi chłodami skończą się niektórym przepustki... Podobnie rzecz się ma z powszechnymi w Polsce absurdami, czyli niemal ze wszystkim, czego dotknęła ręka ustawodawcy podtrzymywana fanatyzmem „ekspertów”: z fatalnymi zapisami ustawy antyalkoholowej, a także antynikotynowej, czy z inżynierią społeczną rządzącą przebudową (czyt: zwężaniem) ulic i rond w polskich miastach. Nie ma się co ich bać, za to trzeba wytykać wskazując na realną przyczynę, czyli przede wszystkim s..ę legislacyjną na bazie dobrych (?) chęci, a także realne skutki – czyli ich brak albo jeszcze częściej jeszcze spotęgowanie kłopotów.

 

Niestety, jeśli już w Polsce pojawia się przebłysk normalności – jak np. propozycja podniesienia dopuszczalnego limitu alkoholu w organizmie, który już dawno spełnił swoje wychowawcze i nader restrykcyjne zadanie – to już jego inicjatorzy są okrzykiwani niemal mordercami za biurek, lejącymi w gardła polskich kierowców hektolitry alkoholu. Co innego, rzecz jasna, zwolennicy tego czy innego zakazu – np. godziny policyjnej dla małego piwka; ci wprawdzie chrzanią coś bez sensu – ale od razu widać po nich szlachetność intencji i szczytność ideałów, godnych kwakrów czy innej Armii Zbawienia! Szaleństwo jednych, a mimikra drugich rozlewają się zatem po Rzeczypospolitej coraz szerzej...

 

Rozbrojenie min przeciwpiechotnych

 

Chodzi jednak nie tylko o zwykły fałsz i głupotę (tzn. zwykłe dla demokracji w ogóle, a dla Polski w szczególności), ale także o inną specjalność – tym razem już szczególnie krajową, naszą, swojską, jak mlekiem polana partytura  Szopena. Oto wiele lat temu opisałem fundamentalną różnicę w podejściu do obywatela, a co za tym idzie także do jego praw i obowiązków, zaobserwowaną na przykładzie... ścieżek wydeptywanych przez przechodniów w Polsce i w Anglii (przykład się na tyle przyjął, że widziałem go później nawet w poważniejszych opracowaniach). Otóż na Wyspach, jeśli w pewnym miejscu na trawniku pojawia się ścieżka – to znaczy, że jest ona tam potrzeba ludziom, a więc trwa sobie w najlepsze, a w razie potrzeby podsypuje się ją żwirkiem, czy nawet nadaje nazwę. W Polsce najpierw parę razy się taką ścieżkę obsiewa i stawia tabliczkę „Nie deptać pod groźbą kary!”. Następnie rzuca się na nią ścięte krzewy (przykład z życia!), grodzi, drutuje, obstawia gazonami z kwiatami, a gdyby pod ręką były miny przeciwpiechotne, skorzystano by z nich na pewno – byle tylko hołota nie łaziła tam, gdzie przecież jej nie kazano!

 

Ta mentalność od ścieżki przechodzi (nomen omen) potem na kolejne sfery życia. Kierowca ma kategorycznie wysiąść z auta i jechać autobusem – bo taki jest jego psi obowiązek i nie ma nic do gadania na co sam ma ochotę. Ma jeść, pić, spać, s..ć i kochać się na rozkaz, w miejscach i porach wyłącznie wyznaczonych, śmieci wrzucać do osobnych kubełków, chociaż potem trafiają z nich do jednej śmieciarki – słowem ma czuć się zadbany, pilnowany, z całkowicie wyinżynierowanym życiem. Wygoda, zdrowy rozsądek, jakaś naturalna skłonność by żyć łatwiej i prościej, a nie trudniej i nieprzyjemnie – nie mają żadnego znaczenia. A zaczyna się od jednej niewinnej ścieżynki...

 

Prawo o czerwonym samochodzie

 

Polska rzeczywistość jest zdominowana, niestety, przez prawników-kazuistów, którzy wszystko co widzą uwielbiają zapisywać w paragrafach, oczywiście zakazowych i możliwie detalistycznych („bo czy jeśli napisane jest, że zakaz dotyczy samochodów, to przecież nie jest oczywiste, że czerwonych też – więc musimy wydać nowe rozporządzenie do ustawy, że „czerwonych też”! A potem zajmiemy się żółtymi...”) . Dotyczy to zresztą nie tylko stanowienia prawa, ale także jego stosowania i nadzoru nad nim, w dodatku wspieranego przez dyżurne zastępy tych wszystkich babć dumnych, że są w telewizji i powtarzających „tak, dobrze, gdyby tak nie zabijali tych bidoków na drogach”, czy uczennic prymusek zawsze wiedzących co powiedzieć do kamery, żeby było nowocześnie i poprawnie, niczym na klasówce z WOS. I dlatego z tego, że jakiś przepis jest głupi i nieżyciowy – konsekwentnie w Polsce będzie się tylko wyciągać wniosek, że trzeba wprowadzić przepis kolejny. Najlepiej taki o czerwonym samochodzie...

 

Konrad Rękas